Autor: | Herbert George Wells |
Tytuł: | Wojna światów |
Wydawnictwo: | Vesper |
ISBN: | 978837731286 |
liczba stron: | 216 |
Z każdą kolejną stroną to właśnie był najsilniejszy punkt historii. Powieść, która – może nie samodzielnie – ale złożyła podwaliny pod fantastykę naukową, dając punkt wyjścia dla wielu zjawisk i nurtów w literaturze i filmie. Mamy tu zalążki post-apo, survival horroru, opowieści drogi (Cormac McCarthy!), motyw inwazji, ba, nawet korzenie „Metro 2033” (we fragmencie, do którego jeszcze wrócę). Dzień po dniu, krok po kroku autor opisuje z pierwszej ręki (sam bądź relacja brata – to rozdwojenie na pisarza i biologa daje nam dwa alter ego Wellsa) wydarzenia, potęgując efekt realizmu. Nie tylko to jednak wywołuje taki efekt, ale przede wszystkim perspektywa pojedynczego człowieka zamiast znanego nam spojrzenia całościowego. Przecież pierwsze, co mamy tu w warstwie ponad fizycznym przetrwaniem, jest brak informacji i komunikacji. Ludzie nie wiedzą z czym się mierzą i muszą walczyć na poziomie swoich wioseczek i dróg o dalsze życie – trochę jak w tolkienowskim Shire. Tak precyzyjnie i bezpośrednio dotyka ich inwazja, nie w centrum Nowego Jorku, gdzie zaraz wjeżdża kawaleria na swoich stalowych rumakach z długimi lufami, tylko w małych angielskich wioskach, blokując przejazdy wiejskimi drogami! To nie ruchy dywizji, a pojedynczych załóg armat, które giną w piekielnym gorącu promienia. To przedzieranie się kilka mil w terenie, w ciemności, w oddaleniu od bliskich, wśród ruin, w cieniu kroczących maszyn.
Ówczesne technologie z pewnością do pięt nie dorastały marsjańskim, ale nie w tym rzecz. Przepływ informacji padł, gdy przestały działać telegrafy, a gazety przestały się ukazywać. Czy dziś byłoby inaczej? Moim zdaniem z pewnością o wiele gorzej. Współczesny człowiek odcięty od sieci komórkowej i internetu – nie mówiąc o prądzie elektrycznym – byłby chyba bardziej bezradny; przyzwyczajony do wygody natychmiastowej informacji, rozleniwiony jej oczywistością, wymoszczony w swojej strefie komfortu przeżyłby dużo większy szok.
Podróż przez mroczne okolice (odmalowane w niesamowitych grafikach Brazylijczyka) kończy się w dość zaskakujący sposób. Co przyniesie klęska najeźdźców? Dla ludzkości jest nadzieja.
Dlaczego zatem nie była to do końca dobra odtrutka? Przez wyłażące niczym nici ze szwów poglądy autora. Nie chodzi tu już nawet o słabego i bezwolnego wikarego, tu bym jeszcze nie upatrywał jakiejś przemożnej krytyki kleru. Dzwonki alarmowe odpalił taki oto fragment:
EUGENIKA. Czysta, ludożercza, rasistowska eugenika. Totalitaryzm w pełnej krasie i prawo silniejszego.
Kawałek dalej protagonista i artylerzysta grają w karty, a stawką są… parafie Londynu. Autor mógł tam wstawić COKOLWIEK jako stawkę, więc nie jest to przypadek, a wstrząsająca celowość. Rzut oka w biografię potwierdza socjalistyczne sympatie, uznanie Lenina za marzyciela, wywiad ze Stalinem… no cóż, mógł błądzić, ale tak wyraźne i celowe przemycanie treści w twórczości to czysta agitka. Jednak ta łyżka dziegciu w beczce miodu nie spowodowała, że całkowicie odrzuciłem tą, jak by nie patrzeć, klasyczną pozycję. Smutne tylko, że uciekając od pustego postmodernistycznego bleblania (Pielewin) i bohaterki której jednak da się nie lubić: „nie chciała pracować. Marzyła o tym by być bogatą” (Weir), od całego tego spaczonego myślenia w klasykę – trafiam znów na ludożercze, antykulturowe wynaturzenia.