Literatura Poezja

Wychodźcy – Émile Verhaeren

Émile Verhaeren- belgijski poeta (1855-1916) piszący po francusku, klasyk awangardy modernistycznej. Tekst w tłumaczeniu: Branisławy Ostrowskiej.

Z burym kotem, z wiernym psem,

Z chęcią życia Bóg wie czem1,

Idą w mroku, brnąc po grudzie,

Nasi ludzie:

Bieda Wiekuistych dróg tułacze,

Dżdżów pijaki, mgieł palacze.

Nic nie mają nasi ludzie:

Nic a nic —

Prócz gościńca w mroków chmurze.

Nadzieja Każdy niesie na kosturze

W swojej chustce w wielkie kraty,

Mieniąc2ramię po kolei,

Każdy niesie

Zabrukane3, stare szmaty

Nadziei.

Idą ludzie, nasi ludzie,

W głuchym trudzie, brnąc po grudzie,

W nieskończoność mrocznych dróg.

Karczma stoi w suchym lesie,

W głuchej ciszy:

Stara karczma nieznanego.

Gruzów ciszy sowy strzegą,

Zgrają szczury w niej biegają,

Szczury, myszy.

Stara karczma w zbiegu dróg

Ma stoczone czerwiem4 ściany,

Strzechę burą na kształt strupa,

Trzęsie w wietrze szyld blaszany

Z piszczelami kościotrupa.

Nasi ludzie, ludzie trwóg:

Kładą krzyż na klęskę swą

I drżą.

Nasi ludzie mają w duszy

Dwa bezżarne[5] żużle czarne,

Żużle czarne dwa — na krzyż!

Pobożność

W nieskończoność zmierzchniej głuszy

Polatuje głos podzwonny

Przez bezdroża zapomniane

Leśnych cisz:

To madonny tak wołają

Z kaplic licznych okolicznych:

Jako ptaki w mgle zbłąkane

Madonny!

Strach

Nasi ludzie — ludzie trwóg:

Drżą, że dziewki ich nie mają

Świec gromnicznych,

Że kadzidło nie ma woni,

Że w odludnej chyba niszy

Nad barwioną z gipsu głową

Kilka jeno róż się kłoni

W sennej ciszy.

Omen

Boją się, gdy legnie cień

Na ich pól stwardniałej grudzie —

Boją się miesięcznych lśnień

Nad drętwotą swoich wód —

Trupa ptaka u swych wrót:

Nawet ludzi już się boją

Nasi ludzie.

Nasi ludzie są niezdolni,

Niedołężni i bezwolni,

Choć zaciekli są w uporze

Nędzą swoją!

Bieda, Ziemia, Chłop

Nasi ludzie to biedaki,

Jeśli liczą jeszcze kiedy,

To plon chyba własnej biedy:

Na groszaki.

Przez różańce długich lat

Naszych ludzi płonne zboże

Śnieć toczyła, sporysz jadł!

Ich lemiesze z spiekłych ról

Odrzucały grudy skał,

Głazów zwał,

Szczęki się zażarły w gniew:

Wgryźć się w ziemię ornych pól

Aż do serca! aż do trzew!

Z burym kotem, z wiernym psem,

Z klatką, w której drzemie ptak,

Z mocą życia chyba w tem[6],

By bunt gnieść, a ból swój nieść,

Opuszczają pól swych szlak

Nasi ludzie, ludzie trwóg,

W głuchym trudzie, brnąc po grudzie

W nieskończoność zmrocznych dróg.

Wygnanie

Za spódnicą swych macierzy

Dzieci drobnych stadko bieży:

Drżące stadko i beczące

W mroku chmury.

Starców wzrok znużony w mgle

Żegna jeszcze własny kąt

Strupieszałej, szarej ziemi,

Kędy kąsa wiatr, jak trąd,

Gdzie, jak mróz — zaraza żre!

A za niemi[7]

Idą ludzie znad wybrzeży

O ramionach wyschłych w sznury…

Rozpacz

Umęczony orszak kroczy

W mroku chmury,

Bez pragnienia, bez wspomnienia,

Bez zawiści dawnych szczęść,

Nawet już i bez tej woli,

By pięć palców ścisnąć w pięść

Przeciw doli —

Przeciw śmierci.

Nasi ludzie, ludzie pól

W nieskończoność niosą ból.

Wózki liche i powózki

Już od świtu tłuką bruk

Kamienistych polnych dróg.

Jedne stare jak szkielety

Pobrzękują w amulety,

Co z hołobli im zwieszono —

Inne skrzypią w mroki senne,

Jak żurawie gdzieś studzienne —

Inne jak okrętu łono,

Który w burzy strzaskał ster —

A dwa koła, gdzie od lat

Wyrzeźbiono zodiak sfer,

Zdają się po drożnej grudzie

Wieść w płóciennej swojej budzie

Cały świat!

Szkapy stare, nędzne, chude

Ledwie wloką się przez grudę,

Ptak, Omen

Że woźnica wraz idący

Niby wiatrak szalejący

Ciska w przestrzeń raz po raz

Gdzieś podjęty drogą z roli

Senny głaz —

Czarnym krukom — ptakom doli

Mijającej.

Nasi ludzie, ludzie pól

Już pokornie niosą ból.

Zwierzęta, Bieda

Trzody nędzne społem z nimi

Po gościńców twardej ziemi

Idą w świat.

Głody gnają je z zagrody,

Klęsk i nędzy wieczny bat:

Owce, których umęczenie

Potyka się o kamienie,

Co krok nowy —

Woły rykiem witające

Rychły zgon —

Opuchnięte, ciężkie krowy,

Wymionami zwisające —

I ciągnący z obu stron

Mułów rząd, co niesie w mrokach

Śmierci krzyż na wpadłych bokach.

Trzody idą, idą ludzie

Przez gościńce w głuchym trudzie,

Drogą mroku, i bezmocy

Drogą, co okrąża świat.

Z jakich, powiedz, dalekości,

Morza losów, morza lat?

Ze spoczynkiem jeno prawie

Na cmentarnych wzgórz murawie,

Co im ściele swą zieloność —

Idąc, wstając, upadając,

Brnąc w bezdrożach głuchej nocy,

Jesień, lata, zimy, wiosny —

Tłum tułaczy, tłum żałosny,

Dąży skroś[8] — z nieskończoności

W nieskończoność.

Potwór, Miasto

A w oddali już majaczy

Spod ciężarnej nieb opony[9]

Czoło niby szczyt Taboru[10],

Czarne ssawki, dech czerwony,

Cały mroczny kształt potworu,

Który ciągnie wieczny połów

Polnych ludzi.

Miasto, co przygasa w dzień,

W proch i ołów,

A rozżarza się i pali

W płomieniste skry ogniowe,

Gdy je budzi

Nocny cień.

Miasto murów

i marmurów, z drzewa, cegły, złota, stali —

— Polipowe[11].


[1]czem — dziś popr. forma N. lp: czym.

[2]mienić — dziś: zmieniać.

[3]zabrukany — pobrudzony.

[4]czerw (daw.) — robak, larwa; stoczone czerwiem — pogryzione przez robactwo.

[5]bezżarne — tu: pozbawione żaru, wypalone.

[6]tem — dziś popr. forma Msc. lp: tym.

[7]niemi — dziś popr. forma Msc. lm: nimi.

[8]skroś — poprzez, na przestrzał.

[9]opona (daw.) — tu: zasłona.

[10]Tabor — góra (562 m n.p.m.) w płn. Izraelu, 17 km na zach. od Jeziora Genezaret. Wymieniona w Biblii; jest uważana za miejsce, w którym Jezus ukazał się uczniom w swojej boskiej chwale, dlatego zbudowano tam Bazylikę Przemienienia Pańskiego. W bitwie pod górą Tabor w 1799 r. wojska fr. pod wodzą Napoleona Bonaparte zmusiły do ucieczki przeważające siły tureckie.

[11]polipowy — tu: przypominający potworną, chorobliwą narośl.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back To Top